Gdy rano zastanawiam się co robić zostaję zagadnięty przez młodego Turka chcącego trochę porozmawiać po angielsku. Odprowadził dziewczynę na samolot, mieszka niedaleko lotniska i zaprasza mnie do siebie na śniadanie. Niewiele myśląc przyjmuję zaproszenie, ale gdy widzę, że zatrzymuje taksówkę informuję go, iż nigdy nie korzystam z taksówek.
Wylatuję z Melbourne o 23:00. Lot do Doha jest długi, bo trwa 15 godzin. Lubię latać liniami Qatar Airways z wielu powodów: bilety są tańsze niż u innych przewoźników, standard jest bardzo wysoki (tak jak się reklamują, ze są pięciogwiazdkową linią), stewardessy i stewardzi są bardzo mili i łatwo nawiązuje się z nimi kontakt, oferta rozrywkowa jest bogata, jedzenie smaczne i można jeść do woli i jedynym mankamentem są standardowo ciasne siedzenia.
Pod wieczór docieram do Sunbury. Do lotniska jest stąd 17 km i najprawdopodobniej przejdę ten odcinek na pieszo, bo wylot mam jutro późnym wieczorem. Sunbury jest miłym miasteczkiem ze sporym parkiem z drzewami europejskimi, które nabierają jesiennych barw. Kolację jem z widokiem zachodzącego słońca. Patrząc na wschodzące słońce jem śniadanie, po czym ruszam na pieszo w kierunku lotniska.
Po kilkunastu kilometrach monotonnego marszu ścieżkami wzdłuż rowów doprowadzających wodę do płukania rezygnuję z dalszego marszu tym szlakiem schodząc do pobliskiej osady. Jedynym ciekawszym punktem na tym odcinku złotego szlaku jest nieczynna kopalnia złota (niestety wejście jest zakratowane).
Noce robią się bardzo zimne, nad ranem jest tylko +2 C. Jestem w dość pagórkowatym terenie będącym w XIX wieku terenem wydobywania złota. W okolicy jest szereg miasteczek powstałych w okresie gorączki złota. Do najbliższego Castlemaine zostaję szybko podrzucony. Zabytkowe centrum jest bardzo przyjemne, również stary park nad stawem.
Łapię okazję na blisko 100 km do Ouyen, małej i cichej osady gdzieś po drodze. Tu zwiedzam niewielkie centrum, korzystam z darmowego internetu w bibliotece objazdowej, jem najpopularniejszy posiłek barowy, czyli rybę z frytkami i ruszam poza osadę zatrzymując pojazdy w zasadzie bez przekonania, bo zamierzam nieopodal nocować.
W nocy marznę, przypuszczam, że nad ranem temperatura spada do +5 C. Przy wyciętych drzewach pomarańczowych jem śniadanie. Ponieważ na drzewach są dojrzałe owoce (drzewa zostały ścięte wczoraj), więc śniadanie mam bardziej urozmaicone. Pozwolenie na zjedzenie wszystkich pomarańczy (musiałbym tu tkwić tygodniami) otrzymuję od właściciela, który akurat jedzie do pracy.
O ile do Bathurst ruch był duży, to z tej strony prawie nic nie jedzie. Trafia mi się jednak dobra okazja na 400 km do Griffith. Facet jest dyrektorem dużego zakładu spożywczego w Griffith, a mieszka w Sydney i raz w tygodniu pokonuje ten dystans. Nocuję za Griffith na parkingu wśród eukaliptusów.
Tym razem deszcz nie zatrzymuje mnie w Sydney, od rana jest słonecznie, więc żegnam się z Yaojie i kolejką podmiejską wyjeżdżam do Glenbrook, na obrzeżach miasta od strony zachodniej. Tu zaczynają się Blue Mountains, więc jest dużo turystów. Małymi odcinkami przejeżdżam góry docierając pod wieczór do Bathurst.
Północne obrzeża Sydney otaczają przyjemne wzgórza, więc postanawiam się tu zatrzymać na czas świąt. Wokół Berowra wiedzie szlak pieszy, na którym spotykam trochę ptactwa. Jest rzeka, skalisty teren jest zalesiony głównie eukaliptusami, są wąwozy, więc na wędrówce spędzam miło cały dzień. Niedziela wielkanocna w niczym nie przypomina dnia świątecznego (z wyjątkiem pozamykanym sklepów) - nie ma żadnych akcentów świątecznych na ulicach.
Zbliżają się święta wielkanocne, ruch na szosie jest bardzo duży, bo to Wielki Tydzień i Australijczycy ruszają na ferie. Wielkanoc to okres dwutygodniowych wakacji szkolnych. Wielki Piątek (jutro) jest tu dniem świątecznym. Samochody ciągną jeden za drugim i prawie wszystkie są zapełnione rodzinami.
Budzi mnie o wschodzie słońca amazonka na koniu. Niebawem dostaję się w strefę autostrad wokół Brisbane. Posuwam się drobnymi okazjami od jednego zjazdu na autostradę do następnego. Przechodzi pół dnia, zanim wreszcie wydostaję się z niekorzystnej strefy dojeżdżając do najpopularniejszego rejonu plażowego Gold Coast.
Przy jednym z przydrożnych parkingów kierowca robi przerwę, by pokazać mi skansen Caliope. Ten skansen, to parę budynków mieszkalnych i kuźnia z pierwszej połowy XX wieku, w zasadzie nic szczególnego, ale jest to jakaś odmiana w jeździe przez busz. Obecna jazda wzdłuż wschodniego wybrzeża australijskiego nie ma dla mnie charakteru poznawczego, bo przejeżdżałem tędy już kilkakrotnie, ale raczej luźną jazdę przed siebie.
Do szosy głównej wracam z tym samym kierowcą, z którym przyjechałem tu wczoraj. Skrzyżowanie wśród pastwisk, wokół prawie żywego ducha z wyjątkiem krów i ptaków. Jest wiata przystankowa, w której siedzę na ławeczce w oczekiwaniu na okazję. Mijają godziny, a ja czekam. Ruch jest średni, droga prosta, wszyscy jadą sporą szybkością.
Wieczorem dojeżdżam do Giru, małej osady z dużą cukrownią nieco w bok od głównej trasy. Facet, który mnie tu dowozi odwiedza rodzinę, a mi wskazuje darmowe pole namiotowe. Są toalety i woda, ale nigdy bym się nie domyślił, że jest to pole namiotowe, bo nigdzie nie ma informacji ani namiotu i to już od lat.
Uroczystości żałobne W sąsiednim domu jest żałoba - przed dwoma dniami zmarła młoda kobieta, matka czworga dzieci, na trawniku przed wejściem koczuje mnóstwo osób z rodziny i plemienia zmarłej. Dwa dni później żałobnicy nadal koczują na trawie przed domem. Jest ich sporo więcej, bo zbliża się termin pochówku, trumna ze zwłokami została dziś przywieziona i jest przed domem.
Wyjeżdżam autobusem za miasto do niezbyt odległych wzgórz porośniętych dżunglą. Początkowo miałem zamiar przejść szlak Kokoda, ale Kenlokai szybko mi to wyperswadował - brak wyraźnego szlaku oraz brak możliwości zaopatrzenia się w jedzenie, brak możliwości powrotu, no a poza tym mało bezpiecznie.
Po 1,5 godzinnym locie ląduję na lotnisku Jackson. Wysiada zaledwie kilku pasażerów (reszta leci dalej do Japonii), więc przejście przez odprawę migracyjną jest szybkie. Wykupuję wizę. Która wklejana jest do paszportu i wychodzę na zewnątrz. Korzystam z uprzejmości obsługi lotniska i dzwonię do znajomego Kenlokai - będzie za jakąś godzinę.
Nie do końca mam jasność odnośnie wizy PNG, więc muszę zasięgnąć wiarygodnych informacji. Według słów obsługi lotniska - wizę powinienem mieć przed wylotem inaczej nie zostanę wpuszczony do samolotu. W centrum odwiedzam kilka biur podróży otrzymując podobne informacje, jak na lotnisku, chyba będę musiał zlecić załatwienie wizy poprzez biuro - najbliższy konsulat Papui Nowej Gwinei jest w Brisbane, ponad 1700 km, zostało mało czasu, wylot mam pojutrze.
Następuje długa jazda do rzeki Murray. Na drugą stronę przeprawiamy się promem (za darmo), po czym jedziemy kawałek wzdłuż rzeki do Big Bend - bardzo spektakularnego zakola z wysokimi klifami. Jest ciepło i sucho. Blisko rzeki jest sporo zieleni, ale nieco dalej pożółkłe pastwiska i niski busz.
Bezchmurne niebo, to miła zapowiedź na wyjazd za miasto. Ruszamy w kierunku wschodnim przez pasmo niewysokich gór w kierunku Barossa Valley. W górach trafiamy na strusie i na przebiegającego przez jezdnię koalę. Zrobienie mu zdjęcia nie jest łatwe, bo wbrew pozorom jest bardzo szybki. Jak Barossa Valley to oczywiście winnice i degustacja win.
Wieczorem opuszczam Mildura łapiąc okazję jadąca do Port Pirie, czyli dość daleko. Po kilku godzinach jazdy wysiadam w małej osadzie Kupanga. Jest tu najstarsza kopalnia w South Australia, ale nie wiem co się tu wydobywa. W trakcie marszu za miasto widzę, jedynie jakieś szyby i wielki pomnik górnika.
Do Mildura docieram wieczorem. Zakupy i po kilkukilometrowym marszu dochodzę do znajomego mi już sprzed kilku lat zjazdu do Mungo. Namiot rozbijam wśród sadów pomarańczowych, przy ostatnich zabudowaniach. Jest nadal piękna słoneczna pogoda, jak na Australię przystało. Stoję przy drodze i nie mam zbyt dużo zajęcia.
Stąd też można dojechać do Mungo, jest nieco dalej niż z Mildura, no ale spróbuję. Zresztą różnica 40 km na tym terenie nie stanowi większej różnicy, i tak nie ma tam dróg bitych ani osad. Od rana jest słonecznie, na niebie nie ma ani jednej chmurki. W ciepłym słońcu tkwię ponad pół dnia na drodze wylotowej na Ivanhoe (po 30 km jest zjazd do Mungo).
Wstaję jak zwykle przed wschodem słońca, zwijam namiot, jem śniadanie i spoglądam na szosę. W ciągu tego czasu przejeżdżają dwa samochody. Mam nadzieję, że poznany wczoraj kierowca będzie jechał tą drogą. Długo nie czekam - jedzie, zatrzymuje się i ruszamy. Kierowca zdążył się już zorientować, gdzie drogi są zalane, więc będziemy robić duży objazd.
W Gilgandra mam zamiar przenocować, bo zbliża się wieczór. Kierowca, który mnie tu dowozi, zatrzymuje się na nocleg, a jutro będzie jechał dalej, aż na wybrzeże i jak twierdzi chętnie mnie zabierze dalej. To cudowna okazja, bo tereny z tego miejsca na południowy zachód są w dużej mierze zalane powodzią i nie bardzo wiem, którą drogę obrać - moim celem jest Mildura, a właściwie park Mungo.
W drodze do Tamworth, kobieta, z którą jadę zatrzymuje się w buszu, bo przy drodze rosną dzikie jabłonie - jabłka są duże i smaczne. Tamworth to rozległe miasto, ale kobieta podrzuca mnie w pobliże szosy wylotowej. Znowu czekanie. Ruch na szosie wylotowej jest niewielki, wokół są płaskie tereny rolnicze przeplatane niekiedy buszem.
Inverell to typowa osada rolnicza na zachód od Gór Wododziałowych z senną atmosferą. Stosunkowo niedaleko jest Armidale i szereg parków narodowych w okolicy, więc postanawiam tam jechać. Szybko dojeżdżam do Tingra , ale w tej osadzie utykam na dobre. Stoję za mostkiem i obserwuję leniwe życie osady.
Poniedziałkowy poranek jest bezdeszczowy, więc licząc na trwalszą poprawę pogody opuszczam Sydney. Bez wyraźnego celu ruszam w kierunku północnym. Początkowo autostop nie idzie najlepiej - łapię okazje wprawdzie dość szybko, ale na krótkie odcinki. Gdy jestem pod Newcastle słońce zaczyna się chylić ku zachodowi, więc zaczynam rozglądać się za miejscem do nocowania.
Sydney znam, bo byłem już tu kilkakrotnie. Zamierzam zatrzymać się tu na krótko u poznanego na Fidżi studenta z Chin studiującego na jednym z tutejszych uniwersytetów. Jestem 3 godziny wcześniej, więc w punkcie informacji turystycznej zwracam się o pomoc w kontakcie telefonicznym. Miła pani dzwoni do niego informując jednocześnie o możliwości darmowego parkowania przez kwadrans na specjalnym krótkoterminowym parkingu.
Wylatuję z Nadi z niewielkim opóźnieniem, osiągając Auckland po 3 godzinach lotu. Odprawa w Nowej Zelandii nareszcie bezproblemowa, choć przez moment celnik waha się widząc w deklaracji sprzęt turystyczny, ale ponieważ jestem w zasadzie w tranzycie i za kilka godzin lecę dalej, przepuszcza mnie.
Na lotnisku jestem o 9:00, a wylot mam o 12:30. Na placu przed lotniskiem jest gwarno. Stoi tu szereg kramów z owocami i jedzeniem, a przed wejściem na lotnisko tłoczy się sporo osób, głównie odprowadzających swoich bliskich. Odprawa jest bardzo prymitywna, choć wszystkie procedury są zgodne z normami międzynarodowymi.
Na złączeniu ramion atolu pas ziemi jest trochę szerszy - nawet do 2 km. Oprócz lotniska są tu pola uprawne, jeziora i stawy hodowlane. Teren ten został zagospodarowany przy pomocy Tajwanu. Niedaleko lotniska jest kilkanaście manepa (wysokie dachy na niskich palach) - są ponoć własnością mieszkańców innych atoli, którzy nocują tu za darmo.
Na redzie portu stoi kilka statków handlowych oczekujących na rozładunek oraz wiele wraków. Kilka wraków jest na rafie koralowej - w trakcie cyklonów zostały tu zepchnięte. Obchodzę brzegiem najpierw oceanu, potem laguny ostatnią wysepkę atolu. Na plaży jest kilka bunkrów i działa przeciwlotnicze zbudowane przez Japończyków okupujących wyspę w czasie II wojny światowej.
Kilka kilometrów do gmachu parlamentu dojeżdżam z moim gospodarzem, dalej idę pieszo. Przez kilka grobli łączących kolejne motu dochodzę do stolicy Bairiki. Pasek ziemi jest tu ociupinkę szerszy, więc stolica ma 3 ulice. Są tu też ambasady Tajwanu, Australii i Nowej Zelandii. W centrum jest kilka budynków publicznych i budynek poczty.
Lot przy ładnej widoczności trwa 3 godziny. W końcówce lotu widać kilka atoli archipelagu. Atole Kiribati są inne niż atole Tokelau - tamte wysepki tworzyły zamknięty, nieregularny okrąg wokół laguny, tutejsze atole składają się również z licznych wysepek, ale tworzą kształt zbliżony do bumerangu, więc laguny są otwarte.
Między przylotem z Port Vila, a kolejnym lotem do Bonriki mam jeden dzień przerwy w Nadi. Noc poprzedzającą wylot spędzam na lotnisku. Budzę się właściwie, ale planowany na 8:30 lot do Bonriki jest odwołany. Staję jednak w kolejce do odprawy wraz z kilkudziesięcioma Polinezyjczykami, aby dowiedzieć się bliższych szczegółów i otrzymać voucher na hotel.
Po obejściu wyspy jestem ponownie w Port Vila. Siedząc na wzgórzu przy ratuszu, delektuję się widokiem na zatokę. Nagle ktoś na mnie trąbi - to Ismail wracający z kilkoma kolegami z pracy. Zanim wrócimy do domu objeżdżamy szereg barów z kavą. Faceci piją kilka dawek, po których plują, sikają i charkają - kava ma ohydny smak, ale oszałamia.
Późnym popołudniem zatrzymuję się w Takara, a ponieważ zaczyna padać deszcz chronię się pod wiatą. W pobliżu wioski jest stare lotnisko wojskowe z okresu II wojny światowej zbudowane przez armię USA. Chętnie to obejrzę, więc gdy podchodzi do mnie mężczyzna z najbliższego domu, aby porozmawiać i zaprosić mnie do siebie na nocleg - nie odmawiam.
Moim zamiarem jest obejście wyspy naokoło. Na Efate, podobnie jak na wielu wulkanicznych wyspach Pacyfiku, górzyste centrum wyspy jest niezamieszkałe, a szosa biegnie wzdłuż brzegów. Cała odległość to 120 km. Port Vila ciągnie się kilka kilometrów. Ruch samochodowy w mieście jest bardo duży, ale gdy wychodzę za miasto zamiera niemalże do zera.
Śpię na lotnisku, bo wylot do Port Vila jest wcześnie rano. Często się budzę, aby nie zaspać - niepotrzebnie. Wylot jest opóźniony o 3 godziny. Air Pacific wydaje pasażerom vouchery na posiłek. Lot do Port Vila na wyspie Efate trwa 1,5 godziny. Lotnisko Bauerfield jest oddalone od centrum o 5 km.
Dowiaduję się, że ponoć wczoraj Air Pacific przywrócił Bula Pass. Biuro tych linii jest tylko na lotnisku, więc chcąc sprawdzić informację odwiedzam kilka biur podróży w Nadi, ale nikt o Bula Pass nie słyszał. Ponieważ jest to jedyna szansa na dość tanie loty do kolejnych państw wyspiarskich, więc muszę to sprawdzić u źródła, więc ruszam na lotnisko.
Do centrum Nadi jest 10 km i wprawdzie kursują tam tanie autobusy, ale chcę się trochę przejść. Skutki powodzi widzę już w najbliższym supermarkecie, jest zalany błotem. Do centrum nie dochodzę, bo Nadi położone nad rzeką jest zalane. Autobusy dojeżdżają tylko do ronda, za którym jest głęboka woda.
Na Viti Levu są powodzie, w trakcie podchodzenia do lądowania widać duże obszary zalane brunatną wodą, zalane jest również miasto Nadi. Fidżijska kontrola migracyjna jest mało przyjemna i bardzo długa. Żądają ode mnie nie tylko biletu wylotowego z Fidżi, który okazuję, ale również całego biletu powrotnego do Polski i okazania gotówki na pobyt na Fidżi.
Dochodzę do lotniska. Znowu ulewa - z tego powodu samolot z Nadi przylatuje z opóźnieniem. Chwila przerwy w deszczu jest zbyt krótka, aby zdążyć wejść do samolotu. Na ziemię spada ściana wody. Z hali do samolotu jest zaledwie 100 m, ale po przejściu nawet tak krótkiego odcinka w tej ulewie byłoby to równoznaczne ze wskoczeniem do wody.
Zmierzam ku południowemu brzegowi wyspy, gdzie są koralowe klify. Zagłębiam się w lasy palmowe przeplatane polami uprawnymi. Kiedy po kilku kilometrowym marszu osiągam klify Hufangalupe, niebo czernieje, zrywa się porywisty wicher i zaczyna siekać deszcz. Zanim trafiam do jedynego w okolicy domu - moknę doszczętnie.
Poznałem już wschodnią część wyspy, więc czas poznać stolicę. Nukualofa to nieduże miasto, gdzie w oczy rzucają się przede wszystkim banki, ambasady, kościoły, targowisko i centrum handlowe. Reszta to bezładna masa niewysokich budynków. Ruch samochody jest jak w wielkich metropoliach świata.
Wąską szosą idę przez lasy palmowe przemieszane z polami, na których rosną taro, maniok, ananasy i jeszcze inne nieznane mi rośliny. Długo nie idę, bo choć szosa jest prawie martwa, coś jedzie i mnie zabiera. Wysiadam w maleńkiej wiosce Havelulsu. Nad samym brzegiem oceanu jest jakaś grota, więc mam zamiar ją zobaczyć.
Z Tatakamotonga zostaję zabrany przez przejeżdżający samochód (piszę zostaję zabrany, bo nie zatrzymuję samochodów, kierowcy sami zatrzymują się i oferują podrzucenie) do dwóch miejsc, najpierw Lapaha z grobami dawnych królów, a potem do Niutoua. Droga wiedzie wzdłuż laguny, potem skalistym brzegiem oceanu.
Budzę się o świcie i rozglądam, gdzie jestem. Teren jest płaski, wokół pasa startowego rosną lasy palmowe, budynek lotniska jest maleńki i pusty. Jest tu tylko dwóch dozorujących policjantów. Dziś jest niedziela i żadne samoloty nie latają, zresztą ruch samolotów jest tu niewielki. Tonga ma połączenie lotnicze tylko z trzema miastami i to nie codziennie, można stąd dolecieć tylko Na Fidżi, do Nowej Zelandii i do Australii.
W południe odbieram paszport i od razu opuszczam Apia. Autobusem jadę na południowo-zachodni kraniec wyspy do Samatau. Cechą charakterystyczną autobusów na Samoa jest nie tylko barwność i przedpotopowość tych pojazdów, ale również niesłychanie głośna muzyka. Samatau ma taki sam kamienisty brzeg, jak w pozostałej części Upolu, ponoć piaszczystych plaż jest niewiele.
Gdzieś pośród oceanu majaczy maleńkie światełko - to Atafu, najmniejszy z trzech atoli Tokelau. Dopływamy tam o 23:00. Pomimo ciemności do statku podpływa łódź i zabiera wszystkich pasażerów na ląd (łącznie ze mną). Na statku zostaje tylko załoga. Jutro jest niedziela i nikt tutaj nie pracuje - wszyscy są głęboko wierzącymi chrześcijanami, statek zostanie rozładowany dopiero w poniedziałek.
W drodze do Nukunonu rozmawiam z biskupem Tokelau. Wraca z podróży do Warszawy i Watykanu. Jest Filipińczykiem. Na wyspach są dwie religie - katolicka i kongregacyjna, Fakaofo ma dwa kościoły, Nukunonu tylko katedrę katolicką, a ostatni atol Atafu też tylko jeden kościół - kongregacyjny. Po kilku godzinach rejsu dostrzegam na bezmiarze oceanu małe paseczki - to zieleń palm na atolu Nukunonu, największym atolu Tokelau.
Posiłki są smaczne i obfite - można jeść ile się chce, bo jedzenia nie wydziela się, poza tym część pasażerów choruje i nie je. Wszyscy pasażerowie (z wyjątkiem mnie) są Tokelauczykami, bądź powracającymi do domu, bądź mieszkańcami Nowej Zelandii odwiedzającymi swoje rodziny na Tokelau.
Prawie cały wczorajszy dzień i prawie cały dzisiejszy to o wiele za dużo czasu na zwiedzenie stolicy Samoa Apia. Późnym popołudniem zjawiam się na przystani czekając z kilkunastoma osobami na odprawę paszportową. Po odprawie pasażerowie są przewożeni mikrobusem na keję (śmiać mi się z tego chce, bo to odległość 200m, ale przepisy zabraniają chodzenia po porcie osobom postronnym).
Okazuje się, że pierwsze 3 dni nowego roku są na Samoa dniami świątecznymi i nikt w tym czasie nie pracuje. Zamknięte są wszystkie sklepy, restauracje i nie funkcjonuje komunikacja publiczna. Dzień, podobnie, jak wczoraj jest dość słoneczny i bardzo upalny. Do Apia jest jeszcze 25 km. Chcę tam dzisiaj dotrzeć, aby dowiedzieć się o możliwościach rejsu na Tokelau.
O wschodzie słońca zatrzymuję się przy katolickiej bazylice. Przez moment drzemię na ławce pod dachem, ale sen przerywają mi przybyli na mszę wierni. Msza święta to barwne widowisko z efektowną muzyką i pięknym śpiewem. Większość wiernych jest ubrana na biało, zaś muzycy i niosący dary są poprzebierani w dawne stroje polinezyjskie, nawet księża są przystrojeni girlandami kwiatów.
Ostatni dzień roku jest w Auckland dniem pochmurnym z przelotnymi deszczami. Czeka mnie w tym roku podwójny Sylwester i Nowy Rok, jako że lecąc z Fidżi na Samoa przekroczę międzynarodową linię zmiany daty. Na lotnisku w Nadi, podobnie, jak na lotnisku na Rarotonga, gra zespół muzyczny. Niebo zasnuwają ciemne chmury, tak, że gór prawie nie widać.
W końcu decyduję się odwiedzić kilka wysp latając z Air Pacific. Ostatecznie głównym celem tegorocznej podróży miały być wyspy Południowego Pacyfiku. Za 6 lotów płacę 1772 NZD - to ogromna suma, dużo wyższa, niż cały przelot z Europy do Nowej Zelandii i z powrotem, ale ponoć poza sezonem te loty też nie byłyby wiele tańsze, bo w granicach 1500 NZD.
Na razie nie ma się co ruszać, bo są święta, więc na dziś stawiam sobie tylko sprawdzenie w internecie ceny lotów na Samoa oraz w biurze podróży aktualną sytuację lotów Air Pacific. Air Pacific ma nadal te same ceny, co przez 3 tygodniami, zaś inni przewoźnicy szaleją. Najtańsza opcja w niskim sezonie na trasie Auckland - Apia - Auckland to 500 NZD, teraz już ponad 1400 NZD.
Aktualne ceny lotów na wyspy porażają swoją wysokością - ceny są trzykrotnie wyższe od najtańszych. Przelot tam i z powrotem na Samoa kosztuje ponad 1300 NZD. Gdy robi się jasno ruszam pieszo do Manukau. Dziś i jutro są w Nowej Zelandii dniami świątecznymi (dziś Boxing Day, jutrzejszy wtorek za święto w niedzielę), ale sklepy są czynne.
24 grudzień W południe ruszam do Avarua. Po drodze zatrzymuje się przy mnie Maorys Tariu zapraszając mnie do siebie do domu na obiad. Wyjaśnia, że kilka razy widział mnie maszerującego, więc jest ciekawy dlaczego tak maszerowałem. On i jego żona są mormonami i mieszkają w Arorangi od 6 lat po wieloletnim pobycie w Australii.
Piękny i słoneczny poranek z niewielkimi obłoczkami na niebie zapowiadają piękny dzień. Nareszcie odpowiednia pogoda, aby przejść szlak w poprzek wyspy. Już od kilku dni przymierzałem się do tego spaceru, ale przy kiepskiej widoczności i w błocie na szlaku nie byłaby to zbyt wielka przyjemność.
Vaimaanga. Typowe (prawie) wakacje. Słońce, palmy, plaża, ciepła woda. Leżę na plaży od czasu do czasu wchodząc do wody. Nie ma prawie fal, bo załamują się one na początku rafy ok. 200 m od brzegu. Laguna ma ciepłą wodę , sporo wystających ponad wodę raf koralowych i sporo kolorowych rybek.
Niestety moknę, więc rano rozkładam wszystko, aby wyschło. Najtańsze śniadanie to mleko za 3 NZD i sucha bułka za 2 NZD. Mam bardzo dużo czasu, więc zastanawiam się, jak go najlepiej wykorzystać. Będę obchodził wyspę naokoło i w poprzek. Z Avarua jeżdżą naokoło wyspy autobusy - jedna linia zgodnie z ruchem wskazówek zegara, druga w odwrotnym kierunku - nie zamierzam skorzystać.
Odprawa na lotnisku w Istanbul jest szybka i sprawna, ale ponieważ jest tu niesamowity ruch samolotowy, to pomimo opuszczenia doku o czasie, na wylot trzeba stać w długiej kolejce samolotów ponad 2 godziny. Lot do Doha trwa 4 godziny. Nocą, z góry nowoczesne miasto wygląda przepięknie. Lotniska Doha nie lubię - jest tu tłoczno i ciasno, trwa wprawdzie rozbudowa, ale kiedy nowe terminale zostaną oddane do użytku - nie wiadomo.
Obszar ujścia cieśniny Bosfor do Morza Czarnego jest strategiczny, więc większość terenu zajmuje wojsko. Statki płynące między Morzem Czarnym a Morzem Śródziemnym nie potrzebują żadnych zezwoleń, ani nie muszą wnosić opłat. Mimo, że jest szaro i ponuro widok ze wzgórz jest imponujący.
Turcja, choć muzułmańska ma normalny weekend, czyli sobota i niedziela są dniami wolnymi. Duchowni (imam i muezin) mają pensje państwowe. Zakwefione kobiety to niezbyt częsty widok, ale z chustami na głowach już tak. Dom rodziców Gokhana jest na wzgórzu z pięknym widokiem na Bosfor. Istanbul ciągnie się wzdłuż cieśniny blisko 100 km.
Pragnę zwiedzić trochę wyspiarskich państw na Południowym Pacyfiku, a po dolocie do Auckland moim zamiarem jest przemieszczanie się między wyspami statkami handlowymi i ewentualnie niekiedy samolotami. Czy to będzie możliwe - okaże się na miejscu. Czasu na całość mam dość sporo, bo 5 miesięcy. Najpierw lecę na tydzień do Istanbul pozwiedzać miasto i odwiedzić kolegę.
ostatni wpis: | 18 kwi 2012 (12 lat temu) |
pierwszy wpis: | 20 lis 2011 (12 lat temu) |
liczba tekstów: | 89 |
liczba zdjęć: | 210 |
liczba komentarzy: | 0 |
odwiedzone kraje: | 11 |
odwiedzone miejscowości: | 66 |
strona jest częścią portalu transazja.pl
© 2004-2024 transazja.pl
transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.